Wspomnienie o Witoldzie Rowickim w 10. rocznicę jego śmierci Włodzimierz Pospiech
W 1986 roku, kiedy poznałem moją obecną Żonę, Magdalenę Krzysztofowicz, nie miałem pojęcia, że jest córką Witolda Rowickiego, i że los, choć na krótko, zwiąże moje życie z Jego osobą i Jego Rodziną.
Witolda Rowickiego znałem wcześniej przede wszystkim z nagrań, relacji prasowych i nielicznych pobytów na koncertach w Warszawie (w tym czasie mieszkałem w Łodzi) podczas koncertów finałowych Konkursów Chopinowskich czy Warszawskich Jesieni. Jego mistrzowskie prowadzenie koncertów, niedoścignione akompaniowanie solistom, zwłaszcza młodym, stremowanym uczestnikom konkursów, pozostawiały niezapomniane wrażenie. Doświadczenie wytrawnego dyrygenta przeistaczało Go podczas prowadzenia koncertu w Anioła Muzyki – gestem i mimiką dodawał artystom otuchy, a gdy trafił na prawdziwy talent, potrafił stworzyć niepowtarzalną atmosferę wspólnego muzykowania. Dlatego też, jako jednemu z nielicznych na świecie, powierzano Mu kształcenie młodzieżowej orkiestry Jeuneusse Musicale, złożonej z najbardziej utalentowanych muzyków z całego świata.
Kolejny etap mojej znajomości z Rowickim to spotkanie w Polskich Nagraniach w czasach, kiedy nimi kierowałem. Mistrz był już na emeryturze i chcieliśmy ten moment wykorzystać, aby nakłonić Go do nagrania wszystkich dzieł Karola Szymanowskiego, których był niedoścignionym interpretatorem. Początkowo próbował zasłaniać się wiekiem i wysiłkiem przekraczającym Jego siły. Zapewne było w tym oporze trochę kokieterii, którą jednak obecni na spotkaniu starali się na wszelkie sposoby przełamać. Wiedząc, że jest nałogowym palaczem, aby jednak bardziej przychylnie go usposobić do naszej propozycji, po raz pierwszy i ostatni złamałem swoje zasady, pozwalając Mu palić w moim gabinecie.
Kolejny raz moje losy splotły się z osobą Rowickiego trzy lata przed Jego odejściem. Tym razem, już jako członek rodziny, mogłem podglądać tego Wielkiego Człowieka poza estradą, bez fraka, z całą prywatną, rodzinną intymnością… Nad Bacha, Mozarta czy Beethovena stawiał jednak Rodzinę. Było coś nieomal mistycznie orientalnego w celebrowaniu przez niego więzów rodzinnych. Być może miał na to wpływ fakt urodzenia się w Taganrogu, w odległej części Rosji, a może bolesna strata ukochanego brata, którego w czasie hitlerowskiej okupacji rozstrzelali Niemcy. Poza swoimi wnuczkami świata nie widział.
Ciągle nas dopingował do dbania o sprawność fizyczną. Całą rodzinę zaraził bakcylem narciarstwa. Sam wyjeżdżał częstokroć, po trzy razy w roku, w swoje ukochane Alpy. Jak żartobliwie mówił w wywiadach, koncertował po to, aby zarabiać na swoje białe szaleństwo. Na rok przed śmiercią, złamał rękę podczas jazdy na nartach. Martwiło go nie to, co będzie z jego umiłowanym dyrygowaniem, ale czy będzie mógł jeszcze kiedyś szusować. Na szczęście, już rok później, całą rodziną wylądowaliśmy w austriackim Kaprun, aby pokonywać wspaniałe trasy na lodowcu. Był w znakomitej formie. Potem krótki pobyt w Warchałach na Mazurach, gdzie szlifował swoją kondycję, przepływając jezioro od jednego do drugiego brzegu. Przed nim były przecież trzy męczące tournée do Stanów, Australii i Japonii.
Jak zwykle, im bliżej występów, tym częściej szukał samotności. Zamykał się w swoim gabinecie, gdzie albo ślęczał nad partyturami, albo zamyślony siedział w swoim ulubionym fotelu, kopcąc papierosa jednego za drugim. W przerwach robił wypady do swoich ukochanych Łazienek lub zatapiał się w lekturze. Pasjonowała Go literatura fantastyczna i książki o tematyce filozoficznej. Kiedy zaś naszła Go ochota, cyzelował swoją książkę o muzyce i dyrygenturze. Niektóre jej rozdziały publikował w tym czasie „Ruch Muzyczny”.
Tuż przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych poddał się okresowym badaniom lekarskim. Werdykt był bezlitosny, trzeba natychmiast operować. Lekarze uspokajali, że wycięcie tętniaka to nieomal kosmetyczny zabieg. W przeddzień operacji żegnał się z nami, a chociaż starał się wszystko obrócić w żart, zachowywał się tak, jakby przeczuwał, że widzimy się ostatni raz. Zmarł 1 października 1989 roku – w dniu Międzynarodowego Dnia Muzyki.
Jego ukochana żona Jasiunia (Joanna Rowicka), która całe swoje życie podporządkowała artystycznej karierze Męża, znajdowała czas zarówno na prowadzenie domu, jak również na częste towarzyszenie Mu w jego artystycznych podróżach. Tej zasadzie była wierna do końca, bowiem w Najdłuższą Podróż podążyła za Mężem w niecałe sześć tygodni po Jego śmierci.