Witold Rowicki – Intuicja i świadomość Bogdan M. Jankowski
W wydanym przed laty przez „Rembrandt Verlag” albumie pt. „Dirigenten – Bild Und Schrift” jest ogromny portret Witolda Rowickiego i jego autograf – „nie staraj się dyrygować lepiej”… To krótkie stwierdzenie można rozumieć w dwojaki sposób: jest dewizą znakomitego muzyka, której z żelazną konsekwencją trzyma się przez całe życie, jednocześnie jest kapitalną charakterystyką jego osobowości.
Rowicki jest entuzjastą działania – w życiu artystyczny, ale też w turystyce górskiej i narciarstwie. Jako muzyk jest intuicjonistą – kiedy staje za dyrygenckim pulpitem doskonale wie, jak w głównych zarysach ma wyglądać wykonywany utwór, szczegóły pozostawia trochę przypadkowi: umie porozumieć się z orkiestrą, wierzy, że jej członkowie zrobią wszystko, czego właśnie w tym momencie od nich żąda.
Sztuki dyrygenckiej Witolda Rowickiego nie sposób oddzielić od życia. Czasem – któż nie ma przeciwników? – może to być drażniące, nikt jednak nie potrafi być obojętny: sztuka Rowickiego fascynuje, jego życie może budzić zazdrość, a przygód w nim i sukcesów starczyłoby – jak ktoś powiedział – na scenariusz „westernowego” filmu.
Rowicki urodził się daleko w głębi Rosji, gdzie jego ojciec wywędrował za pracą. Po pierwszej wojnie znalazł się w Nowym Sączu. Tu, jako kilkunastoletni chłopak muzykował: grał, prowadził szkolne chóry i uczniowską orkiestrę. Wspomina, że w owych czasach nie było rozsądnych rodziców, którzy pozwoliliby synowi na zostanie muzykiem. Z walizką więc pełną swoich kompozycji uciekł do Krakowa. Na chleb zarabiał różnie, nawet jako robotnik drogowy. Dostał się jednak do szkoły muzycznej. Więcej – Artur Malawski, widząc zapał i zdolności wyrobił mu… pozwolenie sypiania w klasie i zwolnienie z opłat za naukę.
Dzięki temu w 1938 r. Witold Rowicki uzyskał dyplom w klasie skrzypiec, a po zdobyciu przez Malawskiego zagranicznego stypendium, objął po nim profesurę tegoż instrumentu. Pracował krótko. Po wybuchu wojny niejako ukrył się w orkiestrze, której szefem był Rudolf Hindemith. Dyrygent ten, muzyk nie mniej znakomity od swego starszego brata – Pawła, zapisał się w pamięci krakowskich muzyków bardzo pochlebnie. Dla Rowickiego był ponadto pierwszym nauczycielem dyrygowania – nauczył go dyrygenckiego rzemiosła. Jego kolega Clemens Krauss, pokazał, jak buduje się w orkiestrze wielkie formy i nadaje blask brzmienia zespołowi.
Tuż po wojnie Rowicki pragnął być dyrygentem w Krakowie. Oferty nie przyjęto. Znalazł się więc w katowickim radiu: pierwszy koncert przyszłego WOSPR urządził 22 marca 1945 r., kiedy w pobliskim Mikołowie huczał jeszcze front. W Katowicach, w późniejszej WOSPR, spotkał swojego trzeciego nauczyciela – Grzegorza Fitelberga.
Później, w 1950 roku, organizował Filharmonię w Warszawie, uczestniczył w odbudowie jej zniszczonego gmachu, nadawał jej zaszczytne imię Narodowej, otwierał galowymi przedstawieniami Teatr Wielki, był faktycznym szefem muzyki w Warszawie. Jeździł po świecie. Na pytanie gdzie dyrygował odpowiada: nie dyrygowałem w Albanii, w kilku krajach Ameryki Łacińskiej i niektórych państwach środkowej Afryki.
O jego artystycznej randze świadczą dwa fakty: za jego, ćwierć wieku trwającej, dyrekcji orkiestra Filharmonii Narodowej uznana została za jeden z czołowych zespołów świata, sam zaś Rowicki był jednym z siedmiu dyrygentów, których popierał najsławniejszy impresario – Sol Hurok. Można jeszcze dodać, że obecnie Witold Rowicki zaproszony został do Wiednia, dla prowadzenia mistrzowskich kursów dyrygenckich. Żartuje, że to on – po Sobieskim – uratuje Wiedeń i jego muzyczne tradycje, odziedziczone po Hindemithcie i Kraussie.
Dyrygenci bywają różni. Zmarły niedawno Leopold Stokowski piorunował i wyrzucał muzyków z orkiestry. Inni proszą, straszą albo kokietują. Rowicki jest kolegą: z wieloma muzykami po imieniu, nigdy – nawet podczas ewidentnej katastrofy – nie traci zimnej krwi. Raczej zachęca, albo pociesza. Potrafi krzyknąć. Czasem niecenzuralnie. Mówi, że podczas prób nie ma czasu na „wersal”, ani na długie tyrady. Często jedno słówko starczy… Niestety – ta jego cecha bywała powodem konfliktów; z muzykami rzadziej, częściej z niektórymi krytykami, którzy przy pomocy wszystkich środków próbowali wygrać swoje sprawy.
Rowicki jest dyrygentem reżyserem. Narzeka jednak, że teatralnemu inscenizatorowi znacznie więcej wolno. On ma ołówek tylko po to, by „smyczkować” partię skrzypiec czy wiolonczeli, narysować frazę dęciaków. Ale nawet w tych wąskich ramach z ołówka korzysta. Przychodzi do zespołu z gruntowną znajomością partytury, często tak doskonałą, że nie trudzi się przynoszeniem jej na pulpit. Ma ją w głowie. Przygotowuje się do koncertu słuchając płyt. Nie po to jednak, by naśladować – „nie staraj się dyrygować lepiej…” – ale by znaleźć punkt wyjścia. Orkiestry nie męczy szczegółami. Liczy na solidność muzyków, ich koncentrację, umiejętność porozumienia się. Dyryguje wyraziście – rękoma, oczami, mimiką; jest przy tym elegancki w geście i zmienny, w zależności od rodzaju muzyki. Mówi, że nie interesuje go granie nut zawartych w partyturze – to potrafi każdy. Wychodzi na podest dopiero wówczas, kiedy ma własną koncepcję utworu, kiedy go na swój sposób tworzy. Jest przekonany, że gdyby Brahms wstał z grobu i nie podobałaby mu się jego (Rowickiego) koncepcja symfonii, to i tak nie ustąpiłby z własnej wizji. Uważa też, że Czajkowskiego trzeba grać jak Czajkowskiego, ale miejsca mozartowskiego u tego kompozytora – trzeba grać po … mozartowsku; Szymanowskiego – mówiąc obrazowo – po góralsku, a muzykę współczesną – współcześnie. Może właśnie dlatego uznano Rowickiego za mistrza wszystkich stylów, choć niezwykłe zasługi ma on w popularyzacji muzyki współczesnej, może dlatego dwadzieścia parę lat temu warszawscy studenci założyli… Towarzystwo Adoratorów Rowickiego.
Rowicki wyniósł tradycję dyrygowania z wiedeńskiej szkoły mistrzów batuty (paradoksem jest, że nigdy formalnie nie skończył studiów dyrygenckich, choć uznany jest także za znakomitego pedagoga), jednocześnie jest dyrygenckim nowatorem w sposobie traktowania muzyki i orkiestry oraz entuzjastą nowoczesności w muzyce. Sam mówi, że jedną nogą tkwi w tradycji, a drugą stara się robić jak największy krok do przodu. Wie o muzyce bardzo dużo, ale w uprawianiu jej ogromną rolę przypisuje intuicji. Zapewne dlatego uważa się, że jest dyrygentem – lirykiem, zapewne dlatego miał i ma tak uznane wyniki. Nie chce dyrygować lepiej od innych, chce być sobą. Tyle, że poprzeczkę, którą zamierza pokonać, ustawia zawsze bardzo wysoko.