Sala musi płakać, nie orkiestra Lech Niekrasz

Filharmonia Krakowska. Na estradzie kolorowe bluzki, koszule rozpięte pod szyją i rozwieszone na poręczach krzeseł marynarki. Muzycy rozgrzewają się, próbując każdy sobie swoich skrzypiec, fagotów, waltorni i kontrabasów, jak przed koncertem. Po pustej Sali niesie się echo bezładnych dźwięków. Kakofonia. Za chwilę rozpocznie się próba. W programie „Patetyczna” Czajkowskiego i „Eroica” Beethovena.

Wchodzi dyrygent Witold Rowicki. Podaje rękę obu koncertmistrzom, skrzypkom z lewej oraz pierwszemu wiolonczeliście z prawej. Kłania się całej orkiestrze, która wita dyrygenta stukaniem smyczkami o instrumenty. Taki zwyczaj. Dyrygent, w koszulce polo i z batutą w ręce sadowi się na wysokim, jak w barze, metalowym stołku. Rozkłada na pulpicie partyturę. Ogarnia wzrokiem całą orkiestrę 
i podnosi w górę swoją batutę. Cisza. Sekundy napięcia, jakby coś miało się stać... 
I staje się – muzyka!

Grają. Gdyby nie te koszule bez krawatów i marynarki na poręczach krzeseł, odnieść by można wrażenie, że to już koncert. Szerokim ruchem pałeczki, skłonami i gestem rąk, dyrygent nawiązuje dialog z orkiestrą. I nagle, po kilku pierwszych taktach symfonii, pałeczka nieruchomieje. Cichną instrumenty.

- Jeszcze raz to miejsce, to drugie wejście, kwinta e... Od razu, pam! Drugie wejście fagoty! Za mało kontrabasy! Altówka pierwsza espresso! Druga, druga, trzymać... Cichuteńko, zapominajcie o płaczu, o Czajkowskim... Spokojnie, Mozart leci, Czajkowski potem! Weźcie, wiolonczele takt przed ha... Spokojnie... Altówki to samo! Wszyscy allegro! Raz, dwa trzy...

Dyrygent pochyla się nad partyturą. Przewraca stronice. Jeździ batutą po palcu, naśladując ruch smyczków. Coraz więcej instrumentów słychać jednocześnie. I znów zdaje się, ze symfonia Czajkowskiego popłynie szerokim strumieniem, a tymczasem dźwięki rozsypują się...

- Weźcie jeszcze raz... Ciach, ciach! Proszę, górne altówki, litera a... I to ma być słyszane... Dobreee! Od początku... Ciach, ciach! Króciutko, odchodzimyyy... Odchodzić, odchodzić i ostatni akord piano!

Uwagi dyrygenta nakładają się na muzykę. Taka swoista, dramatyczna momentami melorecytacja. Dyrygent podrywa się, wypręża i ... Stuk pałeczki o pulpit. Milkną instrumenty.

- Uwaga – tłumaczy muzykom – tu będzie jednego taktu brakowało, przygotujcie się... Dla tych, co liczą pauzy, przed andante jeden takt, jak gdyby go nie było...

- Wiemy, wiemy! – wołają z orkiestry.

- Weźcie, altówki, te trzy takty... Wredne miejsce! Nie za głośno... - woła dyrygent. Weźmy jeszcze raz to samo przejście. Teraz śpiewać! Moderatooo! Te trzy takty ściszyć... Urywa się symfonia. Cyzelują te trzy takty.

- Andante! Taki zwykły akompaniament!

Znów coś nie wyszło. Przerywają granie. Odprężenie. Szeleszczą nuty na pulpitach.

- Żebyś słyszał siebie, jak beczałeś na ostatniej nucie! A tak ładnie grasz.. – komentuje grę któregoś z muzyków dyrygent. I takie rwanie symfonii co dwie, trzy, cztery minuty. Jakby taśma magnetofonowa pękała co chwila. To są jeszcze strzępy muzyki. Dyrygent, jak reżyser w teatrze, ma swoją wizję utworu.

Witold Rowicki powie w przerwie: Dziewiąta Beethovena jest problemem nie tylko dla młodych, ale i dla starszych. Ja do tego dochodziłem wiele lat... Tyle lat zauczenia, tradycji, wiedzy, znajomości problemu, i kiedyś na próbie poczułem się jak ślepy, który nagle przejrzał! Ten koncert, który potrwa niecałe dwie godziny, poprzedzi sześć 4-godzinnych prób z całą orkiestrą, nie licząc zarządzanych czasem kilku godzin prób sekcyjnych. A więc na godzinę koncertu potrzeba 12 godzin prób.

 

- Ale to nie jest typowe – myśli głośno Witold Rowicki. – Można za ten czas przygotować, a można i nie przygotować. Zależy jaka orkiestra, jaki utwór. Nie czas, ale umiejętność pracy decyduje o przygotowaniu koncertu. Z tą orkiestrą bardzo dobrze mi się pracuje... Do V Symfonii Beethovena sławny Leopold Stokowski, z równie sławną orkiestrą zażądał kiedyś 12 prób. Nasza próba wciąż trwa...

- I nie bać się... Ooo, taaaak! – przekrzykuje muzykę dyrygent, którego głos gubi się w masie dźwięków. – Dziękuję... Przed ha literą dwa takty krótko i ostro... Nie bójcie się, że tam coś trzaśnie... Waltornie, niech was tu obowiązuje piano... Jeszcze raz sześć przed e... Ja nie słyszę trioli! Mnie na trioli najbardziej zależy... Co powiedziałem? – zwraca się do kwintetu dyrygent?

- Szerokie smyczki! – wołają muzycy.

- No właśnie! Trzeba było wziąć ołówek i zapisać... Altówki w dół! Bardzo proszę, weźcie jeszcze raz... Fortissimo mezzoforte i dalej crescendo! Od litery ka wszyscy... Kochany – przerywa grę dyrygent kierując uwagę do jedno z muzyków – jak ci się przy robieniu pianissimo dźwięk wyślizgnie, to go nie powtarzaj... Ściszyć! Tak przed literą er... Raz, dwa, trzy i... Cichusieńkoooo! Nie całym smyczkiem, bo go tu za dużo! Nie koncentrujcie się na nutach, tu chodzi o barwę i ekspresję. To jest w zasadzie tremolo... Noo, jeszcze raz.. Fraza się powtarza cztery razy, ale ani razu nie jest grana tak samo! Weźcie jeszcze raz to andante, żeby to było mięciuchno... Ssss... Tylko fagoty i kotły! Raz, dwa... Na pedale! Dobra, teraz przed ha literą, troszeczkę głośniej zacząć. Wszyscy trzy przed ha... To są nierówne takty, jeden wolniejszy, drugi szybki... Nieee! Nie kłaść tego dźwięku! Nieprecyzyjna ósemka... Flet, obój, klarnet, potem fagot, potem waltornie, żeby mi wszyscy mniej więcej jednakowo grali tę ósemkę... Pierwsze i drugie altówki za głośno! Taaak! Nooo, jeszcze raz...

Przerwa. Po 70 minutach obłaskawiania najbardziej kapryśnej z muz należy się chwila wytchnienia. Nie wiem dokąd panie, panowie – na papierosa. Mija kwadrans i Witold Rowicki znów jest na estradzie. Gramy dalej.

Dyrygent wspina się na palcach i przysiada. Wyrzuca ramiona i klaszcze w dłonie. Pręży się i tupie nogą. Chwieje się jak na wietrze i gładzi dłonią rozwichrzone włosy. Wstaje ze swego barowego stołka i przerzuca nerwowo kartki partytury. Naśladuje głosem i wydętymi wargami dudnienie perkusji i skręca się jak w bólu. Płynnym ruchem rzeźbi w powietrzu melodię, to znów w dramatycznym geście wyciąga rozczapierzone palce, jakby chciał chwycić instrument za gardło i wycisnąć zeń tę właśnie inną barwę.

Dyrygent zastyga, jak słup soli, w konwulsyjnej pozie. W sekundzie promienny uśmiech na jego twarzy zamienia się w grymas złości. Opada pałeczka na pulpit. Orkiestra przerywa grę.

– Na czym polega błąd? Że chcesz przylepić ósemkę do raz... A pomiędzy ósemką i raz jest minimalna luftpauza, mówiąc po polsku... No tak, ósemka czyli jedna ósma całej nuty – to dla dyrygenta wieczność. I dyrygent zbiega z podium między pulpity, by zaznaczyć własnoręcznie ołówkiem w nutach tę ósemkę.

– Jeszcze raz litera o... Pe litera i tempo! Wyślizgujcie się z tego dźwięku... Raz, dwa, raz, dwa, zdjąć! I jeszcze, to się da zrobić...

Żeby dyrygenta stać było na realizację własnej wizji symfonii, musi wiedzieć wszystko o każdym z kilkudziesięciu instrumentów – jakby sam na nim grał. I orientować się, kiedy mu „smyczki nie zdążyły”, czy ktoś inny „przylepił ósemkę”. Dla większości bywalców sal koncertowych to są rzeczy wręcz nieuchwytne. Orkiestrę symfoniczną tworzy tradycyjnie 5 grup instrumentów: smyczki wysokie i niskie, drzewo, czyli flety, oboje, klarnety i fagoty, dalej blacha, to znaczy waltornie, trąbki, puzony i tuba oraz perkusja i małe instrumenty. Każdy z nich ma inną skalę dźwięku i barwę. Idąc na koncert chcemy słuchać symfonii, a nie solowych popisów doskonałych w większości instrumentalistów. Muzyk słyszy przede wszystkim siebie. Dyrygent – wszystkich muzyków razem i niekiedy osobno.

 

– Weźcie dwa przed a... Dobre! Troszeczkę żeście się posypali w trzecim takcie... Proszę, drugi po a... Brawo fagot! Świetnie pan brzmi! Wygospodarujcie oddech, żeby mi dwa trafiło na zmianę akordu... Be litera jeszcze raz... Coś ten akord jest fałszywy! Trzeci takt po ce i teraz uciekać! Sssss...

– Kochani, proszę przed ce waltornie, ta sama nuta... Ma być piękny dźwięk! – grozi palcem blasze. – A to jest brzydkie... Teraz z dziecinną prostotą rytm zachować... Tu nie ma żadnej ekspresji... I nie starać się śpiewać! Żebyście nie przefajnowali w sensie śpiewu, bo to nam nie daje pulsu. Weźcie jeszcze raz... Jeszcze raz dwa przed ce. Waltornie, to musi aż wyryczeć, trzeszczeć! To musi być uderzenie, wyrrrr! Ka litera wszyscy... Za klasycznie chcecie to grać, a tu chodzi o barwę, żeby w waltorniach aż bulgotało! To jest niesamowite miejsce, ciarki muszą przechodzić.

Zanim nas przejdą ciarki, dyrygent instruuje perkusję: – Miękką pałką! I teraz skupia uwagę na innych instrumentach: – To wejście w em jest cholernie ważne... Nie zostawiajcie ich gołych! Jeszcze raz, crescendoooo... „Goły” instrument to taki, którego gra czasem wybija się na tle innych. I czasem dyrygent czuje potrzebę „przykrycia” tego „gołego” instrumentu.

Na pulpitach finale „Patetycznej”. Adagio lamentoso. – Piękna fraza... Nie lejcie łez... Sala musi płakać, nie orkiestra! – woła dyrygent.

Druga przerwa, potem trzecia. Mijają 4 godziny. Dość na dziś tej sztuki. Nazajutrz spotykamy się znów o dziewiątej z rana. Na pulpitach „eroica” Beethovena. Najczęściej powtarzanym przez dyrygenta zwrotem na próbie jest „jeszcze raz”. A więc:

– Dobraaaa! – woła dyrygent i za moment klaśnie w dłonie. – Drzewo, ce litera, jeszcze raz weźcie to samo... Ciszej i krócej! Stop! Be litera! Nie śpiewać dwa przed a... Trochę ostrzej, jeszcze raz...

Nie każdym stuknięciem pałeczką w drewniany pulpit dyrygent przerywa grę orkiestry. Częściej uderzenie służy do podkreślenia rytmu.

- Pierwsze skrzypce, bądźcie dobrzy... Piąty po de, krótko! Takt po takcie, nuta po nucie, jak wczoraj, jak co dzień, jak zawsze.

- Świetnieeeee! Dopiero teraz jest sens! – zachwyca się grą orkiestry dyrygent, po chwili zmienić zdanie, przerwać i zawołać niemal z rozpaczą w głosie: Dziesięć razy wszystko za głośno! To ma być popis naszego osiągalnego pianissimo... Proszę jeszcze raz dwa takty przed ka... Schować się! Niiiiic!

Znowu nie wychodzi po myśli dyrygenta. – Żyłuję z was w dwóch, trzech miejscach, potrzebuję tego, zaś reszta to już wszystko za dużo. Na koncercie nie wolno wam dawać więcej niż ustaliliśmy na próbie, bo potem każdy z siebie daje wszystko, a tego słuchać nie można...

Grają. – Ktoś za wcześnie wszedł! – niecierpliwi się dyrygent. – Poza tym to nie jest elegia, muzyka stojąca, to jest marsz!

Pora na przerwę. – Genialna muzyka – mówi o drugiej części „Eroiki” Witold Rowicki zaciągając się papierosem – a ile myśmy się przy niej w życiu wynudzili...

Dalszy ciąg próby i rwie się muzyka co minuta, dwie. Chwilami odnoszę wrażenie, że orkiestra nie przebrnie przez te Beethovenowskie rafy: albo nie ten akord, albo nieprecyzyjna nuta, bez kropki. Ale zbyt łatwo tracę ducha, bo oto grają już trzy minuty bez przerwy, jak na koncercie.

- Dobre, jeszcze raz to samo od początku... Nieee! Ooo, dopiero ostatni takt dobry, to nie musi być głośno... Mija kolejna godzina próby. – Pauza! - dopominają się muzycy.

W przerwie Witold Rowicki uprzedza moje pytanie, wyjaśniając, dlaczego podczas prób zwraca się do muzyków w drugiej osobie, liczby pojedynczej. Muzycy natomiast rewanżują się dyrygentowi zwrotem „panie dyrektorze”. Brzmi to trochę jak w jakimś urzędzie, a my jesteśmy przecież na estradzie.

- Ja walę w zjawisko, nie w faceta... „Graj!”. Jeżeli powiem „może pan będzie uprzejmy zagrać to miejsce jeszcze raz” to biorąc pod uwagę częstotliwość tych zdań w ciągu czterech godzin próby ile ja bym stracił czasu na przekazywanie swej myśli w tonie mniej imperatywnym... Zyskuję więc czas i daję go orkiestrze na pracę.

Rozmawiamy o socjologii orkiestry symfonicznej. Pierwszym po Bogu, czyli dyrygencie, jest koncertmistrz, czyli pierwszy z pierwszych skrzypków. Z reguły to już solista wysokiej klasy, a więc partner dla dyrygenta, z którym ma prawo wdawać się w dyskusję.

- Jak kapitan drużyny z sędzią na boisku – definiuje per analogiam Witold Rowicki, zawołany kibic piłki nożnej. – A pierwszy obój, pierwszy klarnet i pierwsza wiolonczela i inni świetni soliści – to są persony, proszę pana...

W orkiestrze jak w życiu: im bliżej dyrygenta tym wyższa pensa i większy splendor. Prawem tradycji – jeśli chodzi o usadzenie smyczków, najbliżej dyrygenta znajdują się najlepsi muzycy: koncertmistrz, szef grupy drugich skrzypiec, pierwszy altowiolista, wiolonczelista i inni. I bywa, że okazują się nimi całkiem młodzi ludzie, podczas gdy bardziej sędziwi znajdują dla siebie miejsce w dalszych rzędach orkiestry.

- Starsi siedzą czasem dalej, chociaż mają większe doświadczenie, ale młodsi powinni lepiej grać! To jest kwestia fizycznej wytrzymałości warg i mięśni. Sprawność fizyczna określa wiek muzyka – wyjaśnia Witold Rowicki.

Niech się nikomu z melomanów nie zdaje, że wodzenie smyczkiem po strunach, czy dmuchanie w drzewo bądź blachę zaliczyć można do zajęć lekkich a uciesznych. Obok szalonej koncentracji i psychicznego napięcia – to po prostu fizyczna harówa. Muzykiem zostaje się bardziej przez pracę, mniej przez talent, chociaż w ostatecznym rachunku talent decyduje. Właśnie w świecie muzyki nie znajduje zastosowania znane powiedzenie, że leniwi też do niczego nie dochodzą, tylko mniejszym kosztem. Tutaj można do czegoś dojść, ale kosztem ogromnym. Kosztem własnym. Kosztem całego życia.

Orkiestra symfoniczna jest trudnym do opanowania gremium indywidualistów, podatnych niezwykle na wesołość i wszelkie malkontenctwa. Każdą mniej typową sytuację na estradzie gotowi są kwitować natychmiast śmiechem i żartami. Jest to, być może, wewnętrzna potrzeba jakiegoś psychicznego odprężenia po stałym napięciu, jakiego wymaga wieczna koncentracja, a także obserwowanie dyrygenta. To jest dość dziwne, bo wydaje się, że muzycy patrzą pilnie w nuty, a tymczasem uwadze ich nie ujdzie najmniejszy gest czy grymas twarzy dyrygenta.

I oto w pewnym momencie dzieje się rzecz niesłychana: dyrygent opuszcza estradę i oddala się w głąb sali. Siada samotnie i słucha. Orkiestra gra bez dyrygenta! Dwie, trzy, pięć minut. To jest prawdziwy koncert! Piekielnie dynamiczne scherzo finałowe „Eroiki”, I rytmika prawie też mechaniczna. Grają sami. A przecież jeszcze pół godziny temu, przy czwartej części, ten sam Witold Rowicki dosłownie wściekł się. Cisnął z furią pałeczką o pulpit i zaniemówił. „Robimy muzykę, kurcze pieczone...” – wycedził po jakimś czasie przez zęby. „To ma cholersko zabrzmieć!”.

Był to rzadki na estradzie objaw afektu dyrygenta. Najwyższe napięcie psychiczne, które nam z sali trudno w ogóle pojąć. A poszło o jedną nutę. Z tej jednej nuty dyrygent chciał zrobić wszystko, co możliwe. I któryś z muzyków w jakiejś sekundzie przeszkodził. Wpadł, jak to określił dyrygent „ pod pędzącą lokomotywę”.

Było, minęło, jak to na próbie. Teraz wciąż grają bez dyrygenta. Pochłonięci, jakby cały świat przestał dla nich istnieć, a zostało tylko granie. Kończą. Dyrygent podnosi się. Triumfalnie wyrzuca ramiona w górę. Koniec „Eroiki”, i próby. Od dziewiątej do dwunastej trzydzieści pięć. Muzycy pospiesznie pakują instrumenty. Pustoszeje estrada. Gasną światła. Zastanawiam się, czy Witold Rowicki chciał rzeczywiście dowieść, że orkiestra potrafi grać bez dyrygenta...

- Ja w ten sposób dużo szybciej osiągnąłem precyzję, tę rytmiczną pulsację... Jeśli oni zostają sami, to są niebywale skupieni, lepiej się słuchają. Nie mają na kogo zwalić popełnionych win. Zespół osiąga maksimum koncentracji. Gdyby dyrygent co chwila im przerywał, następowałoby odprężenie, czekaliby na rękę... Najtrudniej wchodzić im po pauzach, bo to jak najbardziej precyzyjne strzelanie do rzutków! Ułamki sekund: wyprzedzić, dmuchnąć, żeby trafić z dokładnością do ułamka sekundy! Nieee, nie przesadzam... Takt, w którym są trzy, cztery nuty, trwa mniej niż sekunda i na jedną nutę przypada jedna czwarta sekundy! Trzeba tak grać, żeby na tę jedną czwartą trafić z największą precyzją. To jest ta precyzja wchodzenia po pauzach i przy stu grających instrumentach naraz... Fizyka czasu typowa dla muzyki tak zwanej motorycznej. Więcej jest zawsze pracy nad partiami wolnymi niż motorycznymi. W tych wolnych ręka dyrygenta jest niezbędna, a w motorycznych może być niepotrzebna. Skłonny jestem twierdzić, że w takiej muzyce ręka dyrygenta w ogóle nie jest dostatecznie precyzyjna, by mogła konkurować z pulsacją wewnętrzną artystów.

- Nie jestem w stanie im pomóc! – wyjaśnia Witold Rowicki, chowając pałeczkę do wydrążonej łodygi bambusa. – Dziwi to Panią? Muszę się pochwalić, że to mój wynalazek z tym babusem. Wpadłem nań, mając kiedyś swoje stare bambusowe kijki narciarskie... I dodaje żartem, iż żałuje, że tego nie opatentował. Potem inni podpatrzyli i dziś wiele firm za granicą wytwarza z bambusa takie futerały na batutę.

Witold Rowicki znany jest Filharmonii Krakowskiej, z której wyszedł jako muzyk i z którą wziął ślub zaraz po wojnie. To nie żadna przenośnia. Kiedy dyrygował po raz pierwszy w roku 1945 w Krakowie, przy pierwszym ruchu spadła mu z wychudzonego palca obrączka. Szukała jej cała orkiestra. Bez skutku. I ta ślubna obrączka Witolda Rowickiego do dziś poniewiera się gdzieś w Filharmonii Krakowskiej. Tak więc, dyrygent ten związany jest z nią jak nikt inny.

- Od tej pory nie noszę obrączki – powiada, żegnając się do następnej próby.

< 8/9 >

Tekst opublikowany w „Przekroju” nr 1706/1707, 18/25 grudnia 1977 r.