Trzeba mieć smykałę Jacek Marczyński

Urodził się dokładnie sto lat temu, ale to nie jedyny powód, by przypomnieć jego dokonania. Kto jeszcze pamięta, że nazywano go Karajanem wschodniej Europy?

Na świat przyszedł 26 lutego 1914 roku w Taganrogu nad Morzem Azowskim. Rodzice nazwali pierworodnego syna Witoldem, potem urodzą im się córki: Eleonora i Natalia oraz Włodzimierz, który w 1943 roku za działalność w AK zostanie aresztowany przez gestapo i rozstrzelany w Krakowie. Jego gryps pisany z więzienia dzień przed egzekucją rodzina będzie przechowywać jak relikwię. Wszystkie dzieci nosiły nazwisko Kałka, tak jak rodzice: Jan i Nadieżda. Nazwisko Rowicki nosiła po mężu siostra matki – Justyna, pod której opieką Witold wychowywał się we wczesnym dzieciństwie, jakie przypadło na lata pierwszej wojny światowej. Ale nie tylko z wdzięczności do ciotki w dorosłym życiu przybrał jej nazwisko.
Do Taganrogu Jana Kałkę przywiodły zawodowe obowiązki: był urzędnikiem, jednym z tysięcy Polaków rozproszonych po rosyjskim imperium. Jak inni starał się wrócić do ojczyzny, gdy odzyskała niepodległość. Nie było to łatwe. Kałkowie dotarli do Polski dopiero w 1923 roku, zamieszkali w Żywcu, potem w Nowym Sączu. Żyli skromnie; bywały okresy, kiedy senior Kałka nie miał pracy. Witold Rowicki wspominał, że ojciec był bardzo muzykalny i grał na różnych instrumentach, ale chciał, by synowie zdobyli poważny zawód. Witold natomiast miał inne marzenia. „Byłem dyrygentem od dziecka – opowiadał kiedyś na antenie Polskiego Radia – Miałem 12 lat i już dyrygowałem, organizowałem zespoły szkolne czy harcerskie, gromadziłem wokół siebie kolegów”.

W roku 1930 zebrał kilkudziesięciu uczniów gimnazjum w Nowym Sączu i stworzył orkiestrę, rok potem – sam i całkiem bez pieniędzy – pojechał do konserwatorium w Krakowie. Trafił na Artura Malawskiego, który uwierzył w jego talent. „Zwolniono mnie z części opłat (które były dość wysokie) dzięki temu, że profesor Malawski zrzekł się wynagrodzenia i uczył mnie bezinteresownie. A sam był wówczas w trudnej sytuacji materialnej. W owym czasie łatwo było młodym zejść na manowce – dla zarobkowania. Wpływ Malawskiego uchronił mnie od tego. Był bardzo wymagający, umiał zaszczepić poważny stosunek do pracy” – wspominał w „Ruchu Muzycznym” w 1958 roku. Drugim człowiekiem, który zaopiekował się chłopakiem z Sącza, był ksiądz Mieczysław Kuznowicz, który w Krakowie, w Związku Młodzieży Przemysłowej i Rękodzielniczej prowadził bursę. Gromadziła się tam młodzież uzdolniona artystycznie, studenci, artyści, aktorzy. Przygotowywano przedstawienia teatralne, dawano koncerty i Witold Kałka szybko znalazł miejsce dla siebie. Jego poważny debiut dyrygencki – odnotowany przez krakowską prasę – odbył się w 1932 roku. Objął kierownictwo muzyczne religijnej opery – misterium Krzysztofa Borzędowskiego. Miał wtedy niespełna 18 lat.
Przez cały czas nauki zarabiał dyrygowaniem, choć formalnie nie był to jego kierunek – studiował w klasie skrzypiec i teorii. Gdy uzyskał dyplom, od razu został profesorem krakowskiego konserwatorium w klasie gry na skrzypcach. Wybuch II wojny światowej zastał go w Krakowie, a gdy w lipcu 1940 roku Hans Frank powołał w Krakowie Filharmonię Generalnej Guberni, znalazł w niej pracę jako altowiolista.
Historia tej orkiestry, grupującej ponad osiemdziesięciu polskich muzyków, przez lata była przemilczana. W PRLu trudno było przyznać, że z zespołu, który przez całą okupację grał dla Niemców, niemal natychmiast, w 1945 roku, stworzono Filharmonię Krakowską. A z jej materiałów nutowych oznaczonych okrągłą pieczęcią GG, których większość znajduje się w Centralnej Bibliotece Muzycznej, nadal korzystają orkiestry...
Rowicki też w sposób oględny mówił o latach spędzonych za pulpitem Filharmonii Generalnej Guberni: „Grający w orkiestrze przeważnie wyczuwają, że i ja kiedyś byłem jednym z nich, co ułatwia mi kontakt z nimi”. Wspominał czasem swego szefa, Rudolfa Hindemitha, od którego nauczył się wnikania w materię muzycznego dzieła. Polacy go szanowali, muzyków potrafił wyciągnąć z ciężarówek, gdy aresztowano ich w czasie łapanek. W książce „Diabły i anioły” Jerzy Waldorff wspominał też o dwóch wielkich dyrygentach, z którymi Rowicki zetknął się w tej orkiestrze. Jeden to znawca Brahmsa, Hans Kanppertsbusch, u którego podpatrywał umiejętność budowania wielkich form symfonicznych; drugim był Clemens Kraus. Ten wielbiciel muzyki Ryszarda Straussa „pozwolił Rowickiemu podsłuchać, jak nadaje się brzmieniu orkiestry maksimum zmiennej barwności”.

W roku 1945 niektórzy muzycy z Filharmonii Generalnej Guberni przesłuchiwani przez specjalną komisję dostali nagany lub wręcz czasowy zakaz grania. Witold Kałka znalazł pracę w powstającej redakcji muzycznej krakowskiego radia, ale jakby na znak odcięcia się od tego, co było, jeszcze w styczniu 1945 roku zaczął używać nazwiska Rowicki (urzędową zmianę przeprowadził trzy lata później). A z początkiem lutego 1945 roku został kierownikiem Wydziału Muzycznego Rozgłośni Polskiego Radia w Katowicach. Podstawowym jego obowiązkiem miało być stworzenie radiowej orkiestry. Z Krakowa do Katowic przywiózł szesnastu muzyków, kilkunastu następnych znalazł na Śląsku i już 23 marca 1945 roku orkiestra dała pierwszy koncert. „Front był kilkanaście kilometrów dalej – wspominał. – Graliśmy w studiu radiowym, w którym na szczęście Niemcy ulokowali szwalnię mundurów i budynek nie został przez nich zniszczony. Mieliśmy gdzie grać i spać, pozostawione mundury służyły za materace, moją pierwszą gażą były dwa kilogramy koniny”. Rok potem zespół liczył już dziewięćdziesięciu muzyków. A jesienią roku 1947, gdy do Polski wrócił Grzegorz Fitelberg i władze postanowiły dać mu najlepszą orkiestrę w kraju, wybór padł na Wielką Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach, bo taką nazwę nosili już muzycy Rowickiego. Naprzeciw siebie stanęli wówczas: artysta o wielkim autorytecie oraz dyrygencki młokos, który z niczego stworzył profesjonalny zespół. Witold Rowicki twierdził, że nie czuł żalu, gdy ustąpił stanowiska Grzegorzowi Fitelbergowi, zadowalając się funkcją współpracującego z nim dyrygenta: „Przyjazd Fitelberga uznałem za szansę dla samej orkiestry. Ja nie miałem takiej siły przebicia jak on”. Okres pracy z nim uznał natomiast za kolejną lekcję prowadzenia orkiestry, sposobu budowania dyrygenckiego autorytetu. To również Grzegorz Fitelberg wprowadził go w świat muzyki Karola Szymanowskiego.

We wrześniu 1948 roku po raz pierwszy pojawił się w stolicy. W sali Romy poprowadził dwa koncerty WOSPR na fundusz odbudowy gmachu Filharmonii Warszawskiej. Jak się okazało, była to zapowiedź nowego etapu w życiu, bo dwa lata później Witold Rowicki został powołany na stanowisko dyrektora artystycznego Państwowej Filharmonii w Warszawie, którą trzeba było stworzyć od nowa. Jedyna sala koncertowa w stolicy, znajdująca się w Romie, służyła wtedy instytucji łączącej teatr operowy i filharmonię. Z dziewięćdziesięciu etatowych muzyków propozycję pracy z Witoldem Rowickim przyjęło dwudziestu dwóch. „Opera przecież działała, ja oferowałem niewiadomą – wspominał – Zacząłem ściągać znajomych i przyjaciół. Pierwsze próby robiliśmy na schodach w foyer, bo scenę zajął zespół operowy. Błąkaliśmy się po innych teatrach, graliśmy w Hali Mirowskiej”. Po raz kolejny potwierdził talenty organizatorskie: cztery miesiące po otrzymaniu nominacji – 12 stycznia 1951 roku – poprowadził w Romie koncert inauguracyjny Filharmonii Warszawskiej. Program ujawnił preferencje artystyczne Rowickiego, któremu rozwijać będzie przez następne dziesięciolecia. Wybrał swoich ulubionych twórców: Beethovena (Leonora III) i Czajkowskiego (V Symfonia), dodawszy prawykonanie Koncertu fortepianowego Kazimierza Serockiego z kompozytorem jako solistą. Odtąd też nowa muzyka polska zacznie odgrywać ważną rolę w jego życiu. Niespełna pół roku później Filharmonia Warszawska pojechała w pierwszą podróż zagraniczną, by zagrać na Światowym Zlocie Młodych Bojowników o Pokój w Berlinie. Rowicki zaczął też tworzyć przy Filharmonii Warszawskiej chór, który po raz pierwszy wystąpił w maju 1953 roku w koncertowym wykonaniu „Orfeusza i Eurydyki” Glucka. Była to jedyna opera, jaką w całości dyrygował na estradzie Filharmonii. Jego też pomysłem było zmobilizowanie grupy artystów, twórców i – jak się wówczas mówiło – ludzie pracy, by działali na rzecz odbudowy przedwojennego gmachu Filharmonii Warszawskiej przy ulicy Jasnej. Budynek powstał, choć nie w kształcie oryginalnym, 21 lutego 1955 roku. Witold Rowicki poprowadził tam pierwszy koncert, będący zarazem inauguracją V Konkursu Chopinowskiego. I kilka tygodni potem przestał być dyrektorem. Powody dymisji Jerzy Waldorff tak wyjaśnił w „Diabłach i aniołach”: „Witold Rowicki, cały zajęty programem inauguracyjnym, nie zdołał poświęcić wystarczającej uwagi łatwemu akompaniamentowi orkiestralnemu do Chopinowskich koncertów. W rezultacie orkiestra partaczyła, czemu przysłuchiwała się z loży króla Elżbieta Belgijska”.

Szefem Filharmonii przemianowanej na Narodową władze uczyniły Bohdana Wodiczkę. Nie na długo: w 1958 roku dyrektorem naczelnym został Zdzisław Śliwiński, a kierownictwo artystyczne podzielono między… Rowickiego i Wodiczkę. Różniło ich wiele: temperament, charakter, podejście do muzyki. Jeden cenił piękno brzmienia, drugi rytm i barwę. Rowicki preferował romantyków, Wodiczko – Strawińskiego czy Bartóka. Sprzyjało to namiętnym dyskusjom melomanów, co dowcipnie opisał Zygmunt Mycielski w „Przeglądzie Kulturalnym” po koncercie Filharmonii w 1955 roku: „Jeden z najwybitniejszych muzyków w Polsce: Rewelacyjny koncert! Ale Szostakowicza nie można słuchać. Muzyk, który jest przekonany, że jest najwybitniejszym: Genialny ten Szostakowicz! Nareszcie coś słyszymy, a nie tylko Czajkowskiego i Brahmsa. Inny muzyk: Chyba też najwybitniejszy: On zniszczy orkiestrę. To dla niego za trudne. Widziałeś coś podobnego? Program bez romantyków, bez polskich dzieł! Nareszcie program. On nauczy nie tylko orkiestrę, ale przede wszystkim publiczność”. Starcie dwóch indywidualności wydawało się dobiegać końca, gdy w 1961 roku Bohdan Wodiczko został dyrektorem Opery Warszawskiej i zajął się jej gruntowną przebudową artystyczną. A jednak władze przyszykowały stosowną kulminację tego konfliktu. Na kilka miesięcy przed otwarciem w roku 1965 gmachu Teatru Wielkiego, Wodiczkę wyrzucono, powołując na jego stanowisko Witolda Rowickiego, który jednocześnie miał nadal prowadzić Filharmonię Narodową, Wszyscy, którzy go znali, podkreślają dziś, że nie odnotowali śladów osobistych antagonizmów; nikt nie pamięta by Rowicki wypowiadał się krytycznie o koledze. Tym niemniej przyjęcie propozycji kierowania Teatrem Wielkim pozostaje zagadką. Rowicki nie interesował się operą, zbytnio nie cenił tego gatunku, o czym świadczą też jego programy filharmoniczne. Czy skusił go zaszczyt dyrygowania w listopadzie 1965 roku inauguracyjną premierą „Strasznego dworu” w nowo otwartym gmachu? Z ponad rocznego pobytu w Teatrze Wielkim przetrwała jedynie anegdota, jak podczas przedstawień starał się uciszyć publiczność, gdy ta klaskała po efektownie wykonywanych ariach, a jego samego drażnił operowy zwyczaj nagradzania śpiewaków. Pozostała też pamięć o prapremierze „Jutra” Tadeusza Bairda w 1966 roku.

Baird na scenie Teatru Wielkiego stanowi dowód jego zainteresowania muzyką polską i autorem „Jutra” w szczególności. Z Filharmonią Narodową przygotował kilkanaście prawykonań jego utworów: „Czterech esejów”, „Głosów z oddali” oraz „Muzyki epifanicznej”. Prześledzenie zaś wykazu wszystkich dzieł zagranych na prawie 450 (!) koncertach, którymi dyrygował w Filharmonii Narodowej, jest wielce interesujące. Potwierdza uznanie Rowickiego dla: Beethovena, Brahmsa i Czajkowskiego, przy nikłej obecności Schuberta, Mendelssohna (nie wykonał żadnej jego symfonii), Schumanna, z którego dorobku wybrał tylko „Koncert fortepianowy” czy Dvoraka (grywał tylko właściwie Symfonię „Z Nowego Świata”). Doprowadził do pierwszego wykonania w Polsce „Gurre-Lieder” Schönberga, ale muzyki XX wieku raczej unikał. Nawet u Szostakowicza dostrzegał najczęściej I i V Symfonię. Promowanie nowej muzyki polskiej traktował natomiast jako powinność. W jego dorobku znajdują się prawykonania Grażyny Bacewicz, Wojciecha Kilara, Witolda Lutosławskiego ale także Edwarda Bogusławskiego, Bernadetty Matuszczak, Zbigniewa Rudzińskiego, Kazimierza Serockiego, Witolda Szalonka. Dyrygował poematami Karłowicza i utworami swego profesora Artura Malawskiego. Szczególne miejsce zarezerwował dla Szymanowskiego, wydobył nawet mało znaną kantatę „Demeter” czy muzykę do „Kniazia Potiomkina” Micińskiego. Legendarne stały się jego interpretacje III i IV Symfonii oraz „Harnasi”. A „I Koncert skrzypcowy” prezentował kilkadziesiąt razy za granicą, najczęściej z Wandą Wiłkomirską.
Dbał, by w programach tournées znajdowały się utwory polskie: nie tylko standardowe koncerty fortepianowe Chopina, lecz także dzieła twórców mało światu znanych, takich jak wówczas Szymanowski, Karłowicz lub Wieniawski. Grywał Bacewicz i Bairda, a nawet „Toccatę i fugę” Malawskiego. Cała zresztą aktywność zagraniczna Filharmonii Narodowej z czasów Rowickiego była imponująca – to prawie 50 podróży i 580 koncertów, często w najlepszych salach. Kiedy w roku 1961 słynny impresario Sol Hurok zorganizował Filharmonii Narodowej pierwsze tournée po Stanach z występem w Carnegie Hall, sukces był tak duży, że trzy lata później zaprosił ją ponownie. Nie wszystkimi występami zagranicznymi dyrygował Witold Rowicki, często zabierał młodszych dyrygentów. Tadeusz Strugała: „Kiedyś w Zurychu dał wspaniały koncert, ja miałem wystąpić następnego dnia. Powiedziałem, że nie wiem, czy będę w stanie tak poprowadzić orkiestrę. A on odrzekł: Bądź po prostu sobą, nikogo nie naśladuj. Bardzo pomagał młodym, nie tylko mnie, także Markowi Pijarowskiemu oraz Antoniemu Witowi. Potrafił wysłać nas w zastępstwie do zagranicznej orkiestry, gdy sam nie mógł jechać. Dziś to rzecz niespotykana”.

Odpoczywał, wędrując po górach. Ta jego pasja skończyła się nagle, gdy w Alpach zginął przyjaciel, Wawrzyniec Żuławski. Dopiero kilkanaście lat po jego śmierci, podróżując po Szwajcarii samochodem, zatrzymał się przed północną ścianą Eigeru. W pobliskiej wiosce kupił sprzęt i rozpoczął wspinaczkę. „Wróciłem na czworakach – opowiadał – i wiedziałem, że wspinać się już nie będę, ale z gór nie zrezygnuję”. Przygodę z Filharmonią Narodową zakończył w 1977 roku, po ponad ćwierćwieczu dyrektorowania. Dymisji domagał się m.in. Jerzy Waldorff, który przez lata wychwalał jego osiągnięcia, a potem doszedł do wniosku, że nastąpił okres stagnacji. Rowicki nie zerwał jednak kontaktów z narodową orkiestrą, dawał z nią koncerty, jeździł na tournées. W kraju oficjalnie na emeryturze, za granicą nadal oczekiwany. W latach osiemdziesiątych przez dwa sezony prowadził Bamberger Symphoniker, był gościnnym dyrygentem San Francisco Symphony, a w 1989 roku siedemdziesiąte piąte urodziny przygotowali mu słynni Filadelfijczycy, zagrawszy na estradzie Happy Birthday. Kilka miesięcy potem zmarł, wspomnieniowy artykuł zamieścił „New York Times”. Strugała: „Miał nie tylko dar ręki niezbędny dyrygentom, ale także coś, co sprawia, że orkiestra zaczyna grać inaczej. Było w nim autentyczne promieniowanie, które udzielało się muzykom”. Antoni Wit: „Podziwiam jego sposoby pracy z orkiestrą, podejście do solistów i kompozytorów. Miał też powiedzenie: do dyrygowania trzeba mieć smykałę. On ją z pewnością miał”.

Kiedy po ponad ćwierć wieku pracy Witold Rowicki odchodził z Filharmonii Narodowej, pisano, że skończyła się pewna epoka. Kazimierz Kord, jego następca i też świetny dyrygent, bardzo chciał pobić jego dyrektorski rekord, co mu się zresztą udało. Kolejni szefowie Filharmonii Narodowej nie mają już takich ambicji. Tak długie i silne związki dyrygenta ze swoją orkiestrą zdarzają się coraz rzadziej.

< 16/19 >

Tekst opublikowany pierwotnie w Ruchu Muzycznym 2/2014